Janusze i Grażyny w podróży czyli #ProjektIslandia

Już dawno, dawno temu powiedziałam sobie – „Polecę na Islandię”. To było gdzieś pod koniec gimnazjum, kiedy zobaczyłam w podręczniku do geografii zdjęcia tej magicznej krainy. Z drugiej strony zawsze sobie powtarzałam – za drogo, za daleko, zapomnij. Ostatni argument brzmiał „Głupia! Do Islandii?! Przeca tam trzeba lecieć samolotem.”

Tak, to był mój pierwszy lot.

Moc stresu, a jak się okazało – fantastyczna przygoda. Teraz to już mogę lecieć wszędzie. Czasem warto dać się przekonać.

Ten wpis jednak nie będzie poświęcony moim obawom, co do lotu, a zupełnie czemuś innemu.

Jak to się stało, że le ja poleciałam na Islandię?

Od dawna wzdychałam do wszystkich pięknych islandzkich obrazków na Facebooku i YouTube. Momentami nie mogłam patrzeć na te widoki, bo chęć bycia tam stała się głównym celem na jakikolwiek wyjazd. Jedną z osób, której islandzkie przygody obserwowałam od bardo dawna był Maciek Budzich, czyli Mediafun, który od kilku lat prowadzi swój #ProjektIslandia. Podczas jednej z konferencji rozmawialiśmy właśnie na temat tej wyspy marzeń, a Maciek oświadczył, że zamierza zebrać ekipę znajomych i polecieć na Islandię, by zrobić jeden z najpiękniejszych szlaków jaki widział. W tamtym momencie zapaliła się we mnie nadzieja, że może, kto wie, polecę z jego ekipą podbić te górskie szlaki.

Na chwilę temat ucichł.

Jednak nie na długo.

Nie minęło wiele czasu, a Maciek na swoim profilu napisał, że to czas najwyższy, by zrealizować plan. Nie myślałam długo, potwierdziłam udział, a już kilka godzin później na swoim e-mailu miałam bilet. Wtedy uwierzyłam – jadę! Spełnię swoje marzenie. Do wylotu zostały trzy tygodnie – trzy tygodnie intensywnych przygotowań fizycznych i sprzętowych, by wyruszyć.

Czułam, że moja kondycja może tego nie wytrzymać. Ponad 100 km na piechotę z obciążeniem? Sama myśl przyprawiała mnie o dreszcze, dlatego zaczęłam spacerować, chodzić i zwiedzać Poznań na piechotę. Codziennie co najmniej 10 km marszu, codziennie dokładając obciążenie od 5 do 10 km. Wymagało to ode mnie samozaparcia i wygospodarowania czasu z którym wiecznie mam problem. Podjęłam wyzwanie – codziennie o 22 kończyłam ogarniać swoje obowiązki, by o 22:15 wychodzić z domu i tak przez 1,5 godziny chodzić. Zwiedzałam Łazarz, Jeżyce, Grunwald, Wilde, a nawet Stary Rynek. Tak mijały mi kolejne dni.

Tydzie przed wylotem był bieganiną – od sklepu do sklepu, przyzwyczajaniem się do sportowych butów, lio jedzenia i regularne wprowadanie mięsa do diety.

Kiedy zaczęły przychodzić pierwsze paczki niezbędnych rzeczy, a serce zaczynało mocniej bić z radości podczas skreślania kolejnych dni w kalendarzu, rodziły się problemy, utrudnienia i… obawy.

Wszystko spakowane, więc w drogę!

Pakowanie się na Islandię to nie łatwa rzecz, jednak o tym napiszę oddzielny materiał. Ostatnie poprawki i sprawdzanie czy na pewno mam wszystko budziło wiele emocji. Często mocno skrajnych. Dzień przed wylotem, zamykając wszystkie tematy wciąż zastanawiałam się, czy dam radę, czy jednak nie zrezygnować. Wiedziałam, że będzie ciężko, ale już teraz wiem… gdybym zrezygnowała, byłabym największym tchórzem.

Gotowi do startu… 

Wylecieliśmy. W piątek po południu, przeżyliśmy 2-godzinną zmianę czasu i wylądowaliśmy na tej magicznej wyspie. Stało się. Jesteśmy – Islandia powitała nas deszczem – to jednak nas nie zdziwiło.

Na pokładzie wycieczki pod przewodnictwem Maćka i Żanety, wśród szczęśliwych Januszy i Grażyn znaleźli się: Ania, Gosia i Ewa oraz Michał, Czarek i Jasiek. Większość z nas, jak się okazało, to branżowe twarze lub działacze Pokojowego Patrolu. Zatem byliśmy rodziną.  Zgadnijcie, kto był najmłodszy w drużynie i dlaczego jak zwykle byłam to ja… 😀


Szybka noc w Rejkiawiku i czas w trasę

Nie było czasu na obijanie się… Już następnego dnia ruszyliśmy w trasę. Trekking jest wymagający, ciężki, ale uczy wielu ważnych w życiu kwestii. Czasem docieraliśmy do schroniska ledwo żywi, ale zawsze obowiązywała jedna zasada – bezpieczeństwo. Ekipa dbała o siebie wzajemnie, wspierała na każdym odcinku, a przede wszystkim sprawiała, że czas minął szybko i niezwykle dobrze. Od każdej z osób można było się czegoś nauczyć, coś podpatrzeć, a także skorzystać z mądrości życiowych.

Maciek motywował, by się nie poddawać nawet, gdy jest ciężko. Czarek nauczył mnie, jak poprawnie nosić plecak. Ania zarażała optymizmem na każdym odcinku trasy. Żaneta pokazała, że wie wszystko o poprawnym przygotowaniu na trekking, ba wykorzystuje to idealnie w praktyce. Michał był typowym twardzielem, który nawet zmęczony nie dał po sobie poznać, że ma dość, a Gosia, Ewa i Jasiek to jak dla mnie typowi alpiniści, którzy niczego się nie boją!


Codziennie na Facebooka wrzucałam jakiś update, który pokazywał postępy naszej drogi, zmiany i stan fizyczny i emocjonalny. Były dni wielkiego kryzysu, ale także ogromnego optymizmu.

Czy było warto?

Kiedy idziesz przed siebie, z ciężkim plecakiem, stopy krzyczą, że mają dość, a nawet ultra plastry na odciski nie pomagają, masz ochotę siąść na skale i powiedzieć sobie – „wale to, niepotrzebnie przyjechałam”. Miałam ten stan dwa razy. Siadałam bezradna i bez siły. Zawsze jednak wstawałam i szłam dalej – w deszczu, słońcu, śniegu. Pogoda zmieniała się ciągle, raz musieliśmy się ubierać, a raz rozbierać. Noce dawały w kość – zakładało się na siebie wszystko, przytulało w namiocie do siebie, a dodatkowo okładało kocem termicznym. Rano znów rozbierało się i patrzyło na niebo. Trafiliśmy podobno na najbardziej deszczowe lato – fantastycznie no nie? Ale to nie przeszkadzało. To była Islandia – kraina lodu i ognia, magii, baśni i niesamowitych obrazów, których nie da się uwiecznić żadnym aparatem – nawet Nikonem, którego taszczyłam przez 100 km bezsensu (tak, zepsuł się drugiego dnia).

Ten wyjazd był magiczny – warty wszystkiego. Jeśli dziś miałabym podjąć decyzję jeszcze raz – zrobiłabym to. Poleciałabym znów, z tą samą ekipą, na te samą trasę. Wciąż przeżywam to w sobie. Obrazy wracają, wspomniania są ze mną i będą na zawsze. Takich momentów się nie zapomina, takie obrazy w głowie pobudzają wyobaźnie i kreatywność. Jutro rano wstaje do pracy i wracam do rzeczywistości, jednak #ProjaktIslandia się nie zakończył. To zdecydowanie początek nowej pasji i przygody.

A już niedługo (o ile czas pozwoli) powrzucam kilka materiałów i własnych przemyśleń. Tak – nagrywałam także video!

Góða nótt! 

Jest późno i jest noc – tego na Islandii nie uraczyliśmy. Nam trafił się czas wiecznego dnia. To jest magia!

8 komentarzy

  • Bartek Pussak 11 lipca 2018 at 08:08

    kiedyś też tego doświadczę…

    Reply
  • Samodiwa 11 lipca 2018 at 10:20

    Islandia to jeden z moich wymarzonych kierunków podróżniczych! Nie mogę się doczekać swojej szansy na taki wyjazd

    Reply
  • Michał ;) 15 lipca 2018 at 22:10

    Ładnie napisane!

    Reply
  • śmitek 6 sierpnia 2018 at 13:37

    … i vlepa w kiblu w volcano huts

    Reply
  • Ilona 21 sierpnia 2018 at 08:14

    Piękna relacja Islandia cały czas na mojej liście marzeń

    Reply
  • Justyna 6 września 2018 at 13:59

    Widziałam Waszą vlepkę na czerwonym szlaku za Landmannalaugar :). Kawałek przeszliście :). Pozdrawiam

    Reply
    • Agata Krypczyk 11 września 2018 at 12:25

      Przeszliśmy do Skogafoss do Landmannalanguar – 10 dni pięknej i ciężkiej podróży 🙂

      Reply

Leave a Comment