If a moment is all we are

To był mój trzeci koncert Linkin Park. Wcześniej miałam okazję zobaczyć ich we Wrocławiu i Rybniku. O poprzednich konertach pisałam w 2015 roku na moim blogu:

Keep me in your memory, leave out all the rest

Tym razem co do koncertu miałam spore obawy. Jeszcze w dzień wyjazdu do Krakowa  nie byłam przekonana, czy warto, po przesłuchaniu nowej płyty, która dla mnie była rozczarowaniem. Nowa płyta dla mnie została mocno nasycona popularnymi dźwiękami, które atakują na każdym roku i z każdej radiostacji. Smętne, prze kolorowane dźwiękami jak z soundtrack „50 Shadow of Gray” z jeszcze bardzie uroczymi duetami. Zatracona magia rocka i mocniejszego uderzenia mi, jako fance muzyki cięższej, bardzo przeszkadzała, stąd moja ogromna niechęć do wyjazdu mimo zakupu w stosunkowo droższego do wcześniejszych koncertów biletu

Przed koncertem desperacko szukałam list, co zagrali w Austrii, Czechach czy Francji. Tu rozbudziła się moja mała nadzieja, że jednak z tego koncertu może wyjść coś dobrego, Pojechałam i usłyszałam stare, mocne brzmienie, które od zawsze kojarzyło mi się z moim ulubionym Linkin Park. Świetnie dobrane utwory, fenomenalne wykonanie! Zabrzmiały wszystkie znane i lubiane piosenki. Ledwo chodzę, zdarłam głos i wciąż mi mało.

Ale od początku…

Rozpoczęli z tradycyjnym opóźnieniem od Talking to Myself. Chyba najlepiej moment rozpoczęcia koncertu odda video – tysiące telefonów w górze, które rozświetlały mrok Tauron Areny, dużo emocji i w końcu oni!

Następnie uczestnikom koncertu zostało narzucone spore tempo – Burn It Down, The Catalyst, Wastelands i One Step Closer po kolei! Można powiedzieć, że to tylko 5 utworów, ale pokazały one moc Linkin Park. Następnie zgrali Castle of Glass w eksperymentalnej wersji – zbliżonej do oryginału, ale jednocześnie zaskakującej i porywającej do zabawy.

Jeśli miałabym wybierać ulubiony utwór z „One more light” to zdecydowanie byłoby to Good Goodbye, które na koncercie zagrali jako 7 utwór. Jak dla mnie ma w sobie coś wyjątkowego, co sprawia, że miło się słucha i jednocześnie ma się nadzieje na stare, dobre wydanie. Wersja koncertowa zachwyca jeszcze bardziej! 🙂

Po nowym akcencie znów powrócono do nieco starszych utworów, a w Tauron Arenie zabrzmiało: Lost in the Echo. Zespół spranie przemycił po raz kolejny nowość ze swojej listy – Nobody Can Save Me. To w sumie był taki mały akcent „popowości” zespołu, ale w żaden sposób nie był w stanie zepsuć koncertu, a nawet dodał mu wyjątkowego smaczku. W sumie łącząc rock, rap, metal, hip hop, elektronikę, dlaczego nie dorzucić czegoś co słuchają dziś prawie wszyscy? Trochę mainstreamu nie zaszkodził.

Dalej było tylko ciekawiej! Po elektryzującym mocą New Divide, Linkin Park ponownie postanowiło zapoznać swoich fanów ze swoim nowym obliczem. Jako 11 utwór zabrzmiało nieco spokojne i grzeczne – Invisible. Takie zwolnienie klimatu zdecydowanie pomogło zebrać trochę siły przed zbliżającą się petardą muzyczną, którą zaatakowali nas od razu po tej prezentacji.

Następnie rozbrzmiało Waiting for the End w najlepszym wydaniu, a tuż po nim mocne wejście, czyli Breaking the Habit.

Tu mocne granie zostało przerwane, a stadion rozbłysnął tysiącem latarek i zapalniczek. Nie pojawił się tu żaden stary „poruszacz emocji”, a tytułowy utwór nowej płyty – One More Light. Mnie osobiście coś drgnęło w środku. Wykonanie było niesamowite, a klimat, który zapanował na arenie zapowiadał, że szybko nie wrócimy do skocznych kawałków. Tu fani mogli sobie uświadomić, że nie ważne jak popowo zaczną grać ich ulubieńcy na komercyjnych płytach, jedno się nie zmieni – LP nadal będzie potrafiło bawić, poruszać i odciskać w sercu niezwykłe emocje.

Klimat się nie zakończył, bo następnie zagrano wersję „piano” mocnego kawałka – Crawling. Moim zdaniem to była doskonała prezentacja jak mocny utwór zamienić na balladę – uwaga, warto wysłuchać, ponieważ pokazuje całkiem nowe oblicze tego niezwykłego utworu.

Doczekałam się też usłyszenia na żywo nie przerobionego – Leave Out All the Rest. Na żywo ten kawałek z 2008 roku brzmi jeszcze lepiej! Zdecydowanie wiąż jestem zakochana w wersji In Pieces, ale ta standardowa przypomina mi czasy, kiedy zgrywało się kawałki z radia na kasety. Trudno uwierzyć, że było to dziewięć lat temu.

Nie zabrakło też miejsca na debiuty, a jedyny z nich był  A Place for My Head, który jako pierwsi usłyszeli polscy fani.

Czy to koniec? In the End wcale nie musi symbolizować końca koncertu, ale raczej zapowiedzieć powrót do lubianych, mocnych brzmień. Następnie ze sceny usłyszeliśmy What I’ve Done i Faint. W tym miejscu dopiero zakończył się koncertowy set. Wołanie fanów sprawiło, że LP stosunkowo szybko powróciło na scenę z bisem.

Pewnie już wszyscy fajni wiedzą, czym rozpoczął się bis. W koncercie nie mogło zabraknąć legendy Linkin Park z 2004 roku, czyli Numb. Zdecydowanie połowa osób, która wybrała się na koncert nie wiedziałaby o tym zespole, gdyby nie właśnie wyjątkowy Numb, który podbił serca wszystkich ludzi na całym świecie

Następnie pojawiła się nadzieja. po usłyszeniu piosenki o której za chwilę opowiem, już rozumiem skąd odwrócony napisem Pop Star na koszulce Mikea. Heavy bez uroczego głosu i smętnych wstawek, a w wykonaniu mocnego głosu Chestera i tylko Chestera, jest najlepszą wersją! Tak przekonałam się do tej koncertowej.

Następnie zabrzmiał Papercut. Na koniec wszystkich końców mimo, że chciałby się, by koncert trwał całą noc, zabrzmiało Bleed It Out. Tu jednak znów nie mieliśmy do czynienia z nietypową wersją. Linkin Park ponownie zaskoczyło wszystkich i na scenie pojawili się muzycy i wokalista z Machine Gun Kelly. Swoją drogą support był niesamowity! Nie spodziewałam się tak dobrego zespołu tym bardziej, że pierwszy muzyk był słaby, a w Rybniku supporty okazały się kpiną… Dla mnie najlepsi byli Fall out Boy we Wrocławiu, jednak Machine Gun Kelly od teraz mogą konkurować o najlepsze supporty koncertowe.

Mimo, że chcieliśmy więcej, Linkin Park pożegnało się z nami tak gorąco, jak tylko można. Arena rozbłysnęła tysiącem świateł, a zespół odjechał w swoją stronę. Czy wrócą?

Kocham ten zespół. I znów przyznam – czekam na kolejny koncert w Polsce, a jak będzie trzeba to i za granicę pojadę.

Wśród minusów można zdecydowanie wymienić wiele niedociągnięć organizatorów:

  • Wiedząc jak wiele dzieje się na świecie złego ochroniarze nie spisali się. W torebkach można było przemycić wszystko od żarowych zapalniczek po niby zakazane selfisticki, a wymiar torby/torebki nie miał żadnego znaczenia. Kontrola odbywała się na zasadnie: „co masz ze sobą”, odwiedź „nic zakazanego”, szybka kontrola czujnikiem magnetycznym i wchodzisz.
  • Płyta A bardzo mocno przesunięta do tyłu i połowa pustego Golden Circle. Płyty nie zostały przystosowane do ilości sprzedanych biletów.
  • Ochroniarze mający na celu zapobieganie fali i przechodzeniu na GC znudzeni stali oparci o barierki zasłaniając osobom z GA połowę widoku na scenę…
  • Ludzie rzucali sobie bilety, ponownie kasowane można było użyć i awansować. Wystarczyło mieć w sumie znajomych na drugiej płycie.
  • Wnoszenie alkoholu i jedzenia na płyty GC i GA.

Poza tym muzycznie – bajka. Jak dla mnie? Koncert przebił nawet ten mój ulubiony we Wrocławiu.

1 Comment

Leave a Comment